niedziela, 11 listopada 2012

A NA POCZĄTKU BYŁ ZAKWAS...

Od bardzo długiego czasu myślałam o samodzielnym pieczeniu chleba. Na myśleniu się jednak kończyło... Chociaż jak tak sobie przypomnę, to kilka lat temu upiekłam nawet jeden - z papryką w środku (jakiś włoski przepis), jednak na pewno na drożdżach był. Zbierałam jakieś przepisy, słuchałam rad koleżanek, szperałam wszędzie gdzie mogłam... Aż w "nowej szkole" koleżanki po fachu trochę mnie zachęciły i wysłałam męża po mąkę: "tylko pamiętaj - żytnia! I nie idź do B.... bo tam nie ma!". Kupił mąkę. Wydłubałam z szafy stary egzemplarz kulinarnego czasopisma i odnalazłam adres bloga o wdzięcznej nazwie Pracownia Wypieków prowadzonego przez Liskę. Zakładka: zakwas (bo przecież na drożdżach już nie wypada ;)  I tak właśnie zaczęła się moja przygoda z pieczeniem chleba...

Do słoika miarka mąki i miarka wody - odstawić w ciepłe miejsce... Rano niestety rozczarowanie bo nic nie urosło, trochę zabąbelkowało, nic więcej. Mąż popukał się w czoło!
Nie poddając się tak łatwo, dosypałam (zgodnie z przepisem) kolejną porcję mąki i wody. Słoik na kaloryfer, obłożyłam poduszkami (żeby nie spadł z kaloryfera :), przykryłam pieluchą tetrową... I czekałam...

Oto efekty! Urosło (było pół słoiczka)! Co prawda jest to mój pierwszy zakwas i do końca nie wiem czy ot chodziło, ale co tam... Za kilka dni spróbuję upiec własny chleb na własnym zakwasie...